Pisarze

Forum dla Pisarzy


#1 2011-04-27 00:12:18

welern

Nowy użytkownik

Zarejestrowany: 2011-04-27
Posty: 1
Punktów :   

Polowanie na Czarnoksiężnika

A oto i moje dzieło oceńcie.

                      Polowanie na Czarnoksiężnika
                                      Prolog

Podziemia miasta Trandin były ciemne i mokre.
Welern szedł równym, pewnym i zdecydowanym krokiem po matowych płytach podłogi. Jego skórzane buty doskonale tłumiły tupot. Przeszedł już trzydzieści kroków od stalowych drzwi, które były mocowane żelazem na twardych zawiasach, by porządnie broniły wejścia do lochów. Co jakieś pięć metrów, w suficie umieszczone były niewielkie otwory dające małą ilość światła.
Nagle, z niewielkiej, czarnej luki w ścianie, po jego lewej stronie, doszedł jakiś dźwięk, coś zapiszczało. Odruchowo uniósł ręce do rękojeści miecza, który nosił na plecach. Odczekał zwrócony bokiem do miejsca, z którego dobiegł pisk. W następnej chwili z otworu wyskoczył wielki szczur. Welern bez zastanowienia ciął mieczem prosto, krótko i oszczędnie...
Odwrócił się w stronę, gdzie gryzoń uderzył o ścianę. Na wielkiej płycie podłogi leżały dwie rozcięte połowy jego przeciwnika. Ruszył dalej bez namyślania się.
Czym dalej szedł w głąb podziemia, tym bardziej nasilał się chłód. Minął następny zakręt korytarza, który był bardzo wąski i mogłoby się w nim zmieścić, co najwyżej dwóch rosłych mężczyzn, ustawionych ramię w ramię. Na końcu tego korytarza widać już było, wielkie drewniane drzwi. Jak można było wyczytać z mapy, znajdował się za nimi wielki loch, w którym powinien mieć swoje leże potwór. Welernowi kazano owego potwora zabić za pewną opłatą, by już więcej nie zagroził
mieszkańcom Trandin.
    Przed otworzeniem drzwi, zdjął swoją skórzaną torbę z różnorakim ekwipunkiem i położył ją na twardej płycie podłogi.
Sięgnął ręką do klamki drzwi. Otworzył je bardzo wolno i ostrożnie, by nie spłoszyć istoty, o której jeszcze przed chwilą myślał, że jest tylko plotkarskim wymysłem, wystraszonych legendami ludzi...
Zauważył ją. Bestia leżała w lochu, na swoim wielkim leżu. Wyglądała jak jeden wielki koszmar. Miała kły długie, na co najmniej pięć cali, ukryte do połów w nierównomiernej paszczy. Szpiczaste uszy, jak u wilkołaka, sterczały po obu stronach głowy. Długie, chude odnóża, były jak patyki wbite w tułów bałwana. Jej dłonie przypominały kształtem ludzkie, ale każdy palec miał szpon ostry jak brzytwa na około cal. Jej głowa była wielka i niewymiarowa w stosunku do małego tułowia. Bestia była niższa od Welerna o ponad stopę.
Nie odwracając wzroku od potwora, zamknął drzwi. Potem przeszedł w przeciwny od kreatury róg lochu. Jego przeciwnik spał...
Po wzrokowym zapoznaniu z otoczeniem wyciągnął miecz z pochwy i wolnym krokiem ruszył w jej stronę. Gdy robił siódmy krok z rzędu, przypadkiem nadepnął na niewielki kamień i jego stopa z tupnięciem uderzyła prosto o kamienną podłogę. Potwór zerwał się w ułamku sekundy i spojrzał prosto na niego. Welern chwycił miecz mocniej, w taki sposób, że mu kłykcie pobielały od nacisku. Bestia zaatakowała w chwilę po zerwaniu się ze snu. Była szybka, bardzo szybka, ale Welern był szybszy.
W ostatnim momencie uniknął ataku szponami.
Stwór z rozpędu uderzył prosto w kamienną ścianę. Do następnego ataku był przygotowany z mieczem w prawej ręce, gdy poczwara uderzyła, krótkim cięciem pozbawił jej ręki. Drugiej ręki nie zdołał zatrzymać, czuł tylko jak przerywa mu skórzany kaftan i trafia w plecy. Straszydło zaryczało tak, że bębenki w jego uszach mocno zadrgały. Wielkim wysiłkiem zignorował ostry ból w plecach, chociaż wiedział, że teraz musi się jak najszybciej rozprawić z przeciwnikiem, bo inaczej zemdleje z powodu upływu zbyt wielkiej ilości krwi. Wiedział też, że uciec by nie zdołał, a drzwi były zamknięte...
Tym razem zaatakował Welern, ale bestia zrobiła szybki unik przed jego klingą i odbiła go w ścianę. Uderzył o nią lewym bokiem, aż mu zaparło dech w piersiach. Od razu wiedział, że ma połamane jedno albo dwa żebra. Nie poddał się. Postanowił, że ta istota nie przeżyje tej nocy, w której łowca potworów przyszedł po to by ją zgładzić.
Zaczekał, aż potwór zacznie kolejny atak. Uderzyła na niego z wielką prędkością, odbijała się od kamiennych płyt podłogi, tak cicho, jakby to była miękka trawa. Gdy była już blisko, bardzo blisko, mężczyzna wyprostował miecz prosto w jej serce. Klinga przebiła na wylot, bestia wydała przeraźliwy ryk, który przeszył ciszę nocy. Przeciwnik wojownika nie zorientował się nawet, kiedy padł trupem...
Welern szybko ściągnął skórzany kaftan i zrobił z niego prymitywne opatrunki. Wyciągnął z torby, którą przed walką zostawił za drzwiami, niewielką fiolkę. Zawartość buteleczki rozlał na opatrunkach i owinął nimi ranę na
plecach i połamane żebra.
    Usłyszał jakiś szelest, obejrzał się do tyłu. Za jego plecami, na kamiennej płycie podłogi rozlała się czarna posoka straszydła.
    - To tylko krew. – Szepnął nie mając siły by cokolwiek głośniej powiedzieć.
Wstał, zrobił trzy kroki w stronę drzwi i upadł. Leżał tak chwilę, potem stracił przytomność.



                                     Rozdział 1
                                Zdemaskowanie

Obudził się w jasno oświetlonej komnacie.
Komnata była niewielka. Wpadało do niej dużo światła przez wielkie okno, które było umieszczone nad jego łóżkiem. Ściany były pomalowane na ciemny odcień zieleni, pewnie dla ukojenia oczu chorych. Obok niego stała mała komoda z trzema, niewielkimi szufladkami. Z drugiej strony stało krzesło, na którym leżały: jego torba, spodnie, miecz w czarnej pochwie i krótki sztylet. A on sam leżał na szpitalnym łóżku, które było przykryte białym prześcieradłem, kołdrą i poduszkami w tym samym kolorze, czyli zielonym.
Jego rana na plecach była teraz owinięta perfekcyjnym bandażem, z pewnością założyła go, aptekarka lub uzdrowicielka. Bo tylko przedstawicielki tych profesji to potrafiły.
Nagle usłyszał czyjeś kroki na marmurowych płytkach podłogi za drzwiami. Poruszyła się srebrna klamka i drzwi wolno otworzyły się do środka jasnej komnaty. Do pomieszczenia weszła młoda, niewysoka dziewczyna, miała około dwadzieścia trzy lata, jasną cerę i długie ciemne włosy, sięgające jej do połowy pleców. Gdy się zbliżyła zauważył jej piękne niebieskie oczy, jasne jak wiosenne niebo. Jej uroda nie miała granic.
- W końcu się obudziłeś. Już baliśmy się, że pozostaniesz w śpiączce kilka miesięcy. - Oznajmiła.
Jej głos brzmiał, jakby wypływał z ust królowej leśnych elfów. Bo ona miała najpiękniejszy głos na całym świecie.
- Jak długo spałem? - Spytał.
Zauważył, że odkąd weszła, unikała jego wzroku. W końcu spojrzała mu prosto w oczy swym niebieskim, przypominającym teraz magiczne zwierciadło wieszczki krasnoludów, wzrokiem. W tym spojrzeniu odnalazł promień inteligencji.
- Trzy tygodnie i cztery dni, odkąd straciłeś przytomność w lochu bestii. - Odparła po chwili milczenia.
- A mógłbym wiedzieć, co zrobiono z cielskiem tego paskudnego potwora? – Zapytał by zbić tą ciszę, jaka zapadła po tym, co powiedziała dziewczyna.
- Szpony, pazury, kły, kosmyk sierści i fiolkę krwi wziął od niej nasz alchemik. Resztę spalono na wielkim stosie za miastem. - Odpowiedziała na pytanie.
Welern chwilę się zastanowił.
- Ciekawe, co ten alchemik chce zrobić z krwią tej paskudy. - Zastanowił się na głos.
- Mówił, że będzie prowadził jakieś eksperymenty z przywołaniami istot żywych. - Powiedziała.
Zapadło milczenie.
Welern rozmyślał o zamiarach alchemika, dziewczyna zaś o pacjentach, którzy zostali jej dziś do opatrzenia i obsłużenia w wielkim szpitalu miasta Trandin.
- Widocznie muszę niedługo zawitać do tego waszego, specjalisty od alchemii. - Postanowił.
- I o czym zamierzasz z nim rozmawiać? Że praktykowanie przywołań to sprawa niebezpieczna? Nigdy cię nie posłucha, bo to wielki tępak i przechwalacz!
Chwali się przy każdej okazji, gdy z kimś rozmawia, o swoich talentach alchemicznych i niektórych magicznych! Z nim nie ma sensu się zadawać! - Podniosła swój piękny i dźwięczny głos. A na jago ustach pojawił się przebłysk śmiechu.
- Widzę, że go dobrze znasz. A ty, jeśli można spytać, jesteś uzdrowicielką czy aptekarką?. - Zapytał.
- Mam na imię Lentia i jestem aptekarką. - Odparła z uśmiechem na twarzy.
A jednak aptekarka, pomyślał. Takie opatrunki, jakie miał teraz na plecach, potrafiły wykonać i zakładać tylko aptekarki i uzdrowicielki.
Podała mu gliniany kubek, w którym jak sądził była mikstura, pomagająca kościom zrosnąć się szybciej i równiej. Po wypiciu odstawił naczynie. Lentia je wzięła i wyszła z komnaty.
Welern szybko zapadł w sen...
                                           *
Śniły mu się dziwne rzeczy. Jak przez mgłę widział płomienie. Wszędzie było dużo dymu. Ludzie biegali w panicznej ucieczce, gdzie nie spojrzał, wokół niego na ziemi dużo było śladów po pazurzastych łapach. On stał w samym centrum miasta Trandin, pod ratuszem. Trzymał w ręku swój miecz o białej rękojeści, na klindze widać było plamy krwi, ale ta posoka miała zbyt ciemny kolor, jak na ludzką. Teraz sobie przypomniał, taki kolor krwi miała bestia, którą zabił w wielkim, podziemnym lochu. Zaczął iść w stronę, gdzie znajdowała się wschodnia brama. Po chwili już biegł, było to zabójcze tępo.
Wybiegł za bramę i skręcił w prawo. Gdy przyjeżdżał
do tego miasta, widział w miejscu, do którego zmierzał, wielkie wzgórze. Biegł dalej, jeszcze kilkadziesiąt kroków i będzie widział to wzniesienie terenu. Mur miasta się skończył. On od razu spojrzał prosto w miejsce, z którego dobiegały dźwięki grzmotów i wielkie huki. Wszystkie te głosy dobiegały z punktu gdzie stała tajemnicza osoba. Welern jej nie widział, bo zasłaniało ją jaskrawe światło i płomienie. U podnóża wzgórza szykowano kolejny atak. Zaczęło się. Szyk zbrojnych zaatakował tego, kto stał samotny na płaskim czubku wzniesienia. Zaczęły się nowe huki, widać było teraz fale uderzeniowe. Żołnierze odlatywali na kilka metrów i padali trupem. Zaczął biec, w niedługim czasie znalazł się w samym środku bitwy. Elektryczne pociski, ciskane przez tajemniczego, przelatywały blisko niego. Blask, który zasłaniał tą osobę, przygasł. Welern zobaczył kaftan, przypominający ubranie alchemików. Nieznajomy spojrzał na niego. W następnej chwili leciał w niego ognisty pocisk.
Sen urwał się...
                                             *
Do jego komnaty weszła Lentia. Szła tak cicho, że nie usłyszał jej kroków i nadal spał. Usiadła na krześle, stojącym obok łóżka. Zaczęła ściągać z jego pleców opatrunek, który założyła kilka godzin wcześniej. Rana zagoiła się już a w jej miejscu zostało pięć blizn po ostrych pazurach. Zauważyła, że taka rana powinna zagoić się dopiero za kilkanaście dni. A u niego, trwało to tylko trzy tygodnie, odkąd trafił do szpitala. Żebra także się zrosły w bardzo szybkim tempie. Słyszała kiedyś o podobnym przypadku. Obudził się. Spojrzał w jej niebieskie oczy.
- Dzień dobry - powiedział z uśmiechem.
- Dzień dobry - odparła.
Oboje milczeli przez chwilę. Welern zastanowił się nad tym, czy powiedzieć jej o swoim dziwnym śnie.
- Coś cię gnębi, jak widzę. Mogę wiedzieć, co? - Spytała.
- No dobrze. Dziś, gdy spałem, miałem bardzo dziwny sen. Trandin płonęło, wszędzie był dym i ślady jakichś
bestii. Wydaje mi się, że to były takie same stwory jak ten,
którego zabiłem w podziemiach. I był jeszcze jakiś czarownik na wzgórzu, po prawej stronie miasta, za murami. Zdawało mi się, że miał na sobie strój alchemików. Ciskał w całe szeregi zbrojnych pociskami magicznymi. We śnie mnie zobaczył, cisnął ognisty pocisk i w tym momencie wszystko się urwało. -Opowiedział o swym śnie.
- Jeśli Trandin zagraża coś takiego, jak w twoim śnie, to wszyscy jesteśmy zgubieni. - Rzekła z poważną miną.
- Już wiem!!! - Krzyknął Welern.
- Co wiesz? - Spytała z ciekawością.
- Wiem, po co waszemu alchemikowi krew bestii. We śnie trzymałem miecz poplamiony ciemną krwią, wszędzie było pełno śladów po łapach, podobnych do łap tego potwora. Na wzgórzu stał człowiek w stroju alchemika. - Powiedział.
- Czy ty myślisz o tym samym, co ja w tej chwili?
- Tak, myślę, że ten wasz alchemik to silny czarnoksiężnik, który chce zniszczyć całe miasto. Gdy
stworzy kilka takich potworów, to mamy gwarantowaną zgubę. Chyba, że ktoś powstrzyma go, zanim zdąży zrobić
sobie armię z krwiożerczych bestii.
- Jak myślisz? Kto da radę takiemu zadaniu? - Zapytała.
- Myślę, że najpierw trzeba udać się do rady miasta. Potem wyznaczymy osobę, która będzie musiała powstrzymać tego szaleńca. - Odpowiedział na zadane pytanie.
- Słusznie. W takim razie chodźmy do rady miasta.
- Więc w drogę - powiedział...
                                             *
Spotkanie z radą umówione było na godzinę jedenastą.
Lentia i Welern stali teraz przed wielkim ratuszem, a zostało im około piętnaście minut. Weszli do środka. Po prawej stronie od wejścia, była nieduża poczekalnia. Mogło się tam zmieścić dwanaście osób na ustawionych pod ścianą małych krzesłach. Tego dnia siedziały tam tylko trzy osoby, jeden mężczyzna i dwie kobiety. Widocznie byli znajomymi albo przyjaciółmi, bo rozmawiali ze sobą głośno i bez skrępowania. Byli zwykłymi mieszczanami.
Oboje usiedli na dwóch wolnych krzesłach, obok dużego okna, przez które wpadało do pomieszczenia wiele światła. Za oknem można było zobaczyć brukowaną drogę, po której chodziło wielu gapiów. Wozu z towarami nie było ani jednego, bo była wtedy sobota.
- Welernie, co zrobimy, gdy rada nie zgodzi się na podjęcie jakichkolwiek kroków? - Zaniepokoiła się Lentia.
On siedział nieruchomo, wyprostowany i milczał.
- Będziemy musieli wtedy jakoś potajemnie i w ukryciu zniweczyć plany alch... Czarnoksiężnika. A jeśli tak się nie
uda, trzeba będzie wziąć udział w bitwie, która rozpęta się
za jakiś czas. - Odpowiedział po chwili.
- A gdybyśmy znaleźli, albo sprowadzili jakiegoś maga, albo czarodziejkę? Czy szala przechyliłaby się na naszą stronę? - Spytała.
- To by już zależało od nich, czy by byli naprawdę potężni i czy by w ogóle chcieli nam pomóc. Te dwa warunki muszą takie osoby spełniać, jeśli nie daliby rady tego zapewnić, to na nic by nam byli potrzebni. -Odparł bez namyślania się.
- Jeden z twoich wymogów spełnia tylko jedyny mag w tych okolicach... Nasz przeciwnik. - Powiedziała z uśmiechem na twarzy.
Welern chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Zegar wybił godzinę spotkania i drzwi niemal w tym samym momencie otworzyły się. Sekretarz burmistrza wystawił tylko przez nie głowę i wywołał ich imiona. Oboje wstali, ona weszła pierwsza, on zaraz za nią. Podeszli do wielkiego, rzeźbionego i dębowego stołu przeznaczonego dla dwudziestu trzech radnych, którzy byli największą władzą miasta Trandin i to zaraz po grododzierżcy. Odpowiadali oni za obmyślanie praw, nakładanie podatków i obmyślanie ustaw. Wszyscy mieli obowiązek stawiania się na sobotnich radach.
Cała komnata była dobrze oświetlona przez okna i świece, na ścianach było wiele obrazów, na regałach stała cenna waza. Po rogach, rozstawione były marmurowe posągi mające z pewnością więcej niż pięćset lat.
Za fotelem włodarza był wielki murowany piec, nad którym wisiały dwie skrzyżowane na wielkiej tarczy
szable. W środku tlił się niewielki płomień. Podłoga była zbita z sosnowych desek.
- Witam na naszej naradzie panie Welernie i panno Lentio. - Przywitał ich burmistrz, wstając z fotela.
- Dzień dobry - odpowiedzieli razem.
- Doszły nas słuchy, że mamy w mieście jakiegoś, potężnego intruza. - Powiedział dowódca rady, niejaki Krelan. - Proszę, siadajcie tutaj. - Wskazał dłonią miejsca obok fotela grododzierżcy.
Usiedli. Zaraz po tym, włodarz miasta zadał pytanie, do którego przymierzał się już od kilku chwil, a w zasadzie odkąd weszli do sali.
- Więc chcieliście nam opowiedzieć o jakimś wielkim niebezpieczeństwie, zagrażającym całemu, wielkiemu i silnemu miastu Trandin?
- Tak, przyszliśmy was przed tym ostrzec, przekonać, że ono na prawdę istnieje i przede wszystkim ochronić wszystkich. - Odpowiedział ze stanowczością Welern.
- W takim razie proszę mówić bez zwłoki - pospieszył burmistrz.
- Sprawa stoi tak. - Zaczął - Niecały miesiąc temu dostałem zlecenie by unicestwić potwora, który z niewiadomych powodów, znalazł się w podziemnych lochach. Zadanie powiodło się, bestia została zabita przeze mnie. Gdy byłem nieprzytomny po starciu, pewien alchemik zabrał od tego dziwacznego stwora, różne trofea, również krew. Posoka służy tylko i wyłącznie do przywoływania istot do życia. Osiem dni temu miałem
dziwny sen. Trandin płonęło, wszędzie była krew i ślady bestii. Był też czarnoksiężnik, zabijający zastępy zbrojnych
na wzgórzu. Z tym właśnie przyszedłem do was. Wiem też, kto jest tym magiem ze snu. - Opowiedział o wszystkich zdarzeniach mających miejsce odkąd przybył do tego miasta.
- Hmm... Bardzo ciekawa historia, ale trochę zbyt mało realna i prawdopodobna. A poza tym nie możemy wszczynać jakichkolwiek działań tylko w oparciu na dziwacznym śnie, który ukazuje jak upada miasto chronione przez zastępy żołnierzy. Tego grodu nikt nie zdobył już od kilku wieków. - Oznajmił jeden z radnych, siedzący po drugiej stronie stołu.
- On ma rację. Nie mogą nic w taki sposób zrobić, musimy znaleźć i wykorzystać jakieś dowody.                       
- Powiedziała Lentia.
- Więc jakie dowody wystarczą, by was przekonać o tym, że miasto może upaść?
Zapadło milczenie, w którym brzękot skrzydeł muchy był, jak najgłośniejsze basy. Ciszę przerwał burmistrz.
- Przynieś nam jakiś zapisek lub recepturę. Ten czarnoksiężnik musi się przecież takowymi posługiwać, by wykonywać jakiekolwiek czary. Czy to prawda panie Welernie? - Powiedział burmistrz.
- Tak panie burmistrzu. Do takiego rodzaju czarów potrzebne są trzy rzeczy. - Zastanowił się nad dalszą częścią odpowiedzi, po chwili już wiedział, co powiedzieć. - Są to: receptura, krew bestii i inteligencja, taka, która jest silniejsza od wszystkich nas tutaj zebranych. Bez tego ani rusz.
Teraz wszyscy, rozzłoszczeni patrzyli prosto na niego. Wiedział, że w tym miejscu, w tym kraju, i w tej sali takie
słowa nie powinny paść. Każdemu, kto się dopuścił ich tutaj, groziło większe niebezpieczeństwo, niż w lochu z tuzinem krwiożerczych bestii. Jemu teraz na tym nie zależało, chodziło mu o to, by ci radni chcieli zabić każdą istotę, która będzie się chciała wywyższyć nad nimi inteligencją, siłą lub czymkolwiek w tym rodzaju. Teraz właśnie osiągnął to, co zamierzał, oni byli rozzłoszczeni. W końcu Krelan powiedział.
- Dobrze, za dowód wystarczy nam tylko ten twój dziwaczny sen.
Welern mógł być z siebie dumny. Sprawił, że teraz każdy radny mógłby nawet gołymi rękoma dopaść tego, kto zagraża miastu Trandin i kto jest od nich mądrzejszy po dziesięciokroć.
- Więc teraz musimy ustanowić datę, kiedy zrobimy akcję powstrzymania szaleńca, o którym rozprawialiśmy na naszej sobotniej naradzie. Ja proponuję za pięć dni, w czwartek następnego tygodnia. – Poinformował każdego, grododzierżca.
Zaczęli się rozchodzić. Gdy oboje wyszli z ratusza, udali się na przechadzkę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Po drodze zaszli do przyjaciółki Lentii. Wieczorem byli już w domu aptekarki. Był on nieduży, otoczony niskim płotkiem. Wszędzie rosły kwiaty o różnych kolorach. Gdy weszli do środka, uwagę Welerna zwróciła jasność barw i odcieni wnętrz, mebli i wszystkiego, co było w zasięgu jego wzroku.
- Jak ci się podoba? - Spytała Lentia zauważając jego
zaciekawienie.
- Wszystko wygląda bardzo pięknie - odpowiedział
podziwiając idealną harmonię w kolorach ścian i każdego
obiektu stojącego obok niej. - Nie ma nic zbędnego. - Dokończył.
- Nie spodziewałam się, że mój mały domek zachwyci takiego wielkiego łowcę potworów, jak ty. - Nie ukrywała zdziwienia.
- Więc bardzo mało o mnie wiesz. - Oznajmił.
- Nic dziwnego. Znam cię tylko trzy tygodnie.
Milczeli chwilę dłużej niż zazwyczaj. To milczenie, było dla Welerna, chwilą odreagowania od świata. Pozbył się wszystkich zbędnych myśli. Tą przerwę w rozmowie przerwało stukanie do drzwi. Ktoś uderzał w nie, całymi pięściami...
                                              *
Lentia stała obok drzwi. Welern z drugiej strony gotował się do skoku. Dał znak, że jest gotów. Ona powoli dotknęła klamki, osoba stojąca za drzwiami ciągle biła. Nagle aptekarka przekręciła i szarpnęła. Ten ktoś wpadł do środka zdezorientowany. Welern chwycił go za ręce i wygiął je do tyłu w prosty i prymitywny sposób, używany przez wszystkich ludzi od wielu, wielu lat. Docisnął delegata do ściany.
- Kim jesteś? - Zadał pytanie nieznajomemu.
- A czy ja, mogę ci ufać? Nawet nie wiem jak wyglądasz.  - Odpowiedział tamten.
- No dobrze, puszczę cię, ale dopiero po tym jak mi podasz swoje imię. - Powiedział Welern.
- Chcę, przedstawić się jak należy, z podaniem ręki, a
nie, przyparty do ściany. Nie mam też broni. - Oznajmił intruz.
- On ma rację, puść go, i tak nam nie ucieknie i nie da nam rady zrobić krzywdy. Jest sam, a nas jest dwoje. - Powiedziała Lentia.
Welern poluźnił uchwyt. Po chwili tamten poprawiał ubranie, by lepiej na nim leżało. Wystawił rękę w stronę łowcy potworów.
- Jestem Ilirian, sprzedaję magiczne zwoje i uczę się. - Przedstawił się.
- A ja mam na imię Welern, jestem zabójcą przeróżnych bestii, stworów, potworów i tym podobnych terroryzujących nasze krainy. - Uścisnął podaną rękę.
- Po co przyszedłeś do mojego domu? - Spytała Lentia.
- Słyszałem, że szukacie pomocy w walce z jakimś czarnoksiężnikiem. - Oznajmił Ilirian.
- I co w związku z tym? - Zadał pytanie Welern.
- Chcę wam pomóc. Znam się dużo na magii, bo sam wytwarzam zwoje. Uczę się też profesji maga. - Odparł.
- Skąd możemy wiedzieć, czy nie jesteś intruzem tego kogo ścigamy i szukamy? - Zadała następne pytanie aptekarka.
- Gdyby mnie on wysłał, to by znaczyło, że on mnie też uczy magii. A ja mam na piśmie, że jestem uczony przez nauczyciela zdolności magicznych w Rotenworcie.  - Odpowiedział ze stanowczością.
- Pokaż ten papier. - Powiedział Welern.
Ilirian podał mu nieduży, zapisany kawałek papieru. Było na nim napisane, że ten, kto nosi ten dokument, jest uczniem mistrza magii z Rotenwortu. Na dole była pieczęć
owego incantusa i podpis.
- On bez wątpienia jest uczniem. Tu jest napisane, że
jest bardzo dobrym, prawie wzorowym podopiecznym. Że jest dużo wyżej ponad przeciętnością. - Oznajmił po przeczytaniu rozpiski.
- Co myślisz o tym? Przyjmiemy go? - Zapytała Lentia.
- Czy wiesz, że to jest bardzo... Bardziej niż bardzo niebezpieczne? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz już z akcji nie wrócić? - Zapytał Welern, chociaż wiedział, jaka będzie odpowiedź.
- Tak, zdaję sobie sprawę, jakie to niebezpieczne, ale chcę być pomocny. Chcę znaleźć przyjaciół, gotowych iść nawet na śmierć by mnie uratować i chcę iść na śmierć ratując przyjaciół. - Odpowiedział po chwili Ilirian.
- Lentia, zgadzasz się by on nam towarzyszył? - Spytał łowca potworów.
- Ja się zgadzam. - Odparła.
- W takim razie witam w drużynie. - Powiedział do ucznia maga, Welern.
- Dziękuję wam za zrozumienie. Więc jak stoją sprawy?   - Zapytał ich, młodzieniec...
                                                *
Wolnym krokiem nastał czwartek, dzień, w którym miało wydarzyć się wiele ważnych rzeczy dla miasta Trandin i jego mieszkańców. Był to dzień dla prawdziwych wojowników i ludzi odważnych.
    Welern poprawiał wiązadła butów i pochwy, w której umieszczony był jego miecz. Ilirian siedział w skupieniu, zbierając wszystkie myśli, bo były mu one potrzebne do rzucania czarów. Lentia poprawiała swój, srebrny pasek, na którym zawieszone były zabójcze mikstury, zdolne w ułamkach sekund wypalać stal.
Zastępy zbrojnych szykowały się do otoczenia wielkiego domu. Burmistrz stał w pewnej odległości. Dowódca żołnierzy dał znak, by obeszli posiadłość ze wszystkich stron. Ten obszar, od ratusza dzieliło jakieś sto
metrów, a po drodze były dwie chatki mieszkalne.
Welern, Lentia i Ilirian szli już w stronę domu
czarnoksiężnika, zostało im tylko dwadzieścia metrów. Nie rozmawiali, bo wiedzieli, że dla każdego przyda się teraz, chwila skupienia. Podeszli do drzwi. W środku działo się coś złego. Słyszeli jak tłuką się wazony i jak są przewracane różne meble…
Nagle wejście otworzyło się. Przez chwilę była cisza, ale zaraz potem rozpętało się istne piekło. Ze środka zaczęły wyskakiwać bestie. Były ich dziesiątki. Welern szybko wyszarpnął miecz o białej rękojeści. W ręku Iliriana w ułamku sekundy, pojawił się ognisty pocisk. Lentia wyciągnęła ze swego srebrnego paska, jakąś niewielką fiolkę. Wszyscy troje zaatakowali. Na każdego stwora starczało uderzyć tylko raz. Dwie kreatury zaatakowały jednego zbrojnego, nie miał szans na przeżycie.
- Skąd to paskudztwo się bierze. Wiedziałem, że będzie ich dużo, ale nie pomyślałbym o aż tylu! - Krzyknął
łowca bestii, zabijając następną.
- Ale przynajmniej łatwo je zabić! - Odkrzyknął Ilirian, rzucając magicznym pociskiem.
Trzy potwory wyrwały się ze zgiełku bitwy. Welern rzucił się w pogoń za nimi. Rozdzieliły się. Jedna wpadła do ratusza, druga przebiła się przez drzwi jednego z domków stojących nieopodal, a trzecia zaatakowała. Ciął
krótko, jego przeciwnik padł na bruk bez głowy. Z
zabudowań gdzie wpadły pozostałe, zaczynały teraz buchać płomienie. Wszystkie posiadłości dookoła niego zaczęły płonąć. Stał pod ratuszem, spojrzał na swój miecz o białej rękojeści. Cały był ciemny od posoki.
- Jasna cholera, to wszystko miało się wydarzyć. Nic
nie zmieniliśmy ostrzegając władze miasta! - Krzyknął na cały głos.
Wszędzie zaczęli biegać wystraszeni mieszczanie. Usłyszał głośne grzmoty, wiedział skąd dobiegają te dźwięki. Zaczął biec w stronę bramy miasta. Po drodze, w biegu, uśmiercił jeszcze dwie kreatury. Zaraz za zwodzonym mostem wiszącym nad fosą, skręcił w prawo. Mury się skończyły, zauważył teraz to samo wzgórze, co w śnie. Wszystko działo się dosłownie identycznie. Wspinał się na wzniesienie, doszedł do tego momentu, kiedy sen się urwał. Aura blasku na chwilę przygasła i osłabła. Czarnoksiężnik go zauważył, w jednej chwili cisnął magicznym pociskiem. Stało się coś, czego Welern się nie spodziewał. Lecący w niego pocisk w ostatniej chwili, został odbity przez kwasową strzałę. Spojrzał w stronę, z której nadleciała ta zielona, paląca strzała. W tym miejscu stał Ilirian.
- Mówiłem, że będę przydatny! - Wrzasnął i po chwili rzucał już zaklęciami w szaleńca stojącego na szczycie.
Łowca potworów zaczął biec, był już blisko, bardzo blisko, ale nie dał się ponieść emocjom i nie popełnił tego błędu, co pierwszy okaz bestii w podziemiach. W ostatniej chwili odskoczył w bok. Czarnoksiężnik przewidział to i uderzył w niego pięścią wichru. Welern odleciał na kilka metrów, usłyszał jak przeciwnik, wypowiada zaklęcie. Był
to czar teleportacji. Mag zniknął z jego oczu i wszystko ucichło.
Ilirian podbiegł do niego i pomógł wstać. Po chwili przyszła Lentia.
- Co tu się stało? - Zapytała.
- Ten, kogo ścigaliśmy, uciekł za pomocą teleportacji.
Ci żołnierze leżący martwi u podnóża, zostali przez niego zabici. - Odpowiedział młody magik.
- Więc teraz będziemy musieli tego szaleńca odnaleźć! - Krzyknęła.
- Spokojnie Lentia, nie znajdziemy go tak od razu.- Uspokoił ją Welern. - Dziękuję ci za ocalenie życia, Ilirian.
- Nie ma sprawy. - Powiedział uczeń mistrza magii. - Mieliśmy sobie pomagać i współpracować, tak jak to robią przyjaciele.
- Więc od dziś wszyscy razem jesteśmy przyjaciółmi? - Spytała niepewnie Lentia.
- Ilirian, czy ja nadaję się na twojego przyjaciela? - Zapytał z lekkim uśmieszkiem łowca potworów.
- Oczywiście, że tak. – Odpowiedział bardzo szybko młodzieniec.
- Wychodzi na to, że muszę ci odpowiedzieć... Tak. - Oznajmił aptekarce.
Wszyscy troje zaczęli się śmiać. Śmieli się bardzo szczerze, ciepło i długo...




                                      Rozdział 2
                                  Las Alamanijas

Przez większość nocy nie mógł spać. Przewracał się z boku na bok, nie dając rady sennym koszmarom, które ogarniały go już od ponad tygodnia. Tym razem widział tam, jak czarnoksiężnik wypowiada nazwę, w języku, używanym tysiące lat wcześniej. Bez wątpliwości to słowo określało miejsce, gdzie iluzjonista zakończył swą wyprawę teleportacyjną. Welern bardzo słabo znał inne mowy, niż własną. Za każdym razem, próbując uczyć się jakichś nieznanych słów, zapominał je na drugi dzień.
W tych snach zauważał zawsze, że ciężko jest spojrzeć w inne miejsce, mógł tylko i wyłącznie patrzeć prosto na usiłującego, użyć zaklęcie czarownika. Z tego wywnioskował, że ten, który stworzył armię potworów, był tylko przykrywką albo zasłoną czegoś, co będzie miało dziesięciokrotnie gorsze skutki niż walka o miasto Trandin. Łowca kreatur wiedział, co musiał teraz zrobić.                                                                                         
    Usnął...
Chwilę po tym zaczął się sen. Z początku wszystko wydarzało się jak za każdym razem. Magik w ostatniej chwili teleportował się. Gdy przeciwnik zniknął, wszystko wyglądało jak wizja. Welern, spokojnie szedł po jakiejś leśnej drodze, ciągnęła się bez końca, a on tak szedł, szedł i nagle zaczął biec. Obejrzał się do tyłu, dróżka zamykała się, drzewa schodziły się w jedną całość i tworzyły zwartą ścianę. Przewrócił się i uderzył głową prosto w twardy kamień. Sen skończył się, a on usiadł na łóżku i zaczął długie myślenie o tym, co miało miejsce w jego
koszmarze...
                                              *
- Dzień dobry. - Powiedział Ilirian do dwójki przyjaciół, jedzących śniadanie, w kuchni Lentii.
- A kto to miał chęci wstać tak wcześnie. Dopiero dziewiąta. - Odparł łowca potworów, kpiącym tonem.
- Welern, on jest czarownikiem. Musi dobrze się wysypiać, by mieć wystarczająco energii do rzucania zaklęć. - Aptekarka wzięła stronę magika.
- Mniejsza z tym, kiedy wstajesz. Dziś w nocy miałem kolejny sen. Byłem w jakimś, wielkim lesie. Szedłem po małej dróżce, nagle drzewa za moimi plecami, zaczęły zamykać się. Zanim wszystko się skończyło, uderzyłem głową o jakiś kamień. - Opowiedział w skrócie.
- Wygląda na to, że musimy dowiedzieć się, co to był za bór. - Oznajmił Ilirian.
- Tyle, to i ja wiem. - Odparł zgryźliwie Welern.
- Wydaje mi się, że było coś jeszcze, tylko ty nie chcesz nam o tym od razu powiedzieć. Czy to nie jest prawda? - Czarownik zadał mu kłopotliwe pytanie, na, które nie chciał odpowiadać.
Milczał...
- No dobrze, niech ci będzie. - Zdenerwował sie łowca potworów. - Masz rację, w śnie było jeszcze coś.
- Czy możemy wiedzieć co? - Spytała Lentia.
- Tak. - Odpowiedział w złośliwym zamyśleniu. - Słyszałem jak czarnoksiężnik wypowiadał jakieś słowo, w starodawnym języku.
- Powiesz nam, co to za słowo? Ja dobrze znam stare mowy. - Powiedział Ilirian.
- To słowo brzmiało ''Alamanijas'' czy coś w tym stylu.
- Odparł Welern. - Czy wiesz, co oznacza?
Magik chwilę milczał, szukając w myślach tłumaczenie do tej nazwy.
- Wiem. W przetłumaczeniu, na nasz język, jest to nazwa. Znaczy ''Las dziesięciu przodków''. - Powiedział po długim namyślaniu.
- Więc, przeteleportował się do lasu, który rośnie od tysięcy lat. - Zastanowił się cicho wojownik.
- Czemu nie powiedziałeś tego na głos, że on użył tego słowa do teleportacji? - Zapytał go czarownik. -Mieliśmy sobie ufać i się wspierać.
- No dobrze, przepraszam was za moje zachowanie. Czy wybaczycie mi to? - Przeprosił ich. - Ale zrozumcie, nie mogę spać po nocach, ciągle mam sny i do tego gnębi mnie wiele pytań.
- Dobrze, nie mamy ci, czego wybaczać. - Oznajmił Ilirian. - Ale na następny raz od razu nam powiedz, bo to jest bardzo ważne.
- Wiecie co? Chyba musimy wyruszyć jak najszybciej na poszukiwanie czarnoksiężnika, zanim zrobi coś złego. - Powiedziała Lentia.
- Więc jedźmy już jutro z rana. - Postanowił Welern.
- To spotkajmy się rano, przy bramie. - Ustalił magik.
Chwilę przemilczeli razem.
- To do jutra.
- Do jutra.
- Na razie.
                                              *
Drzwi otworzyły się. Do środka, wraz z chłodnym
powiewem powietrza, który poruszył płomieniem ognia tlącego się w kominku i trafił w barmana, wszedł nieznajomy. Miał on długą, czarną szatę w czerwone wzory. Przy kołnierzu, opadał mu na plecy przewiewny kaptur. Jego włosy były przycięte krótko, a na twarzy widniały wytatuowane runy, okalając oczy. Oczy miał koloru ciemnego brązowego.
    Podszedł do lady. Jego chód był lekki, jak u każdego maga. Właściciel karczmy zdawał sobie sprawę z faktu, iż nieznajomy może czytać w myślach, więc starał się pozbyć wszystkich, które ogarnęły go, po wejściu tamtego.
    - Czy mogę tu dostać jakąś strawę? – Zapytał czarownik.
    Na dźwięk zimnego, niskiego głosu, oberżyście aż ciarki przeszły po plecach.
    - Yyy… Tak, tak w tych krainach nie znajdziesz lepszego miejsca do spożywania posiłków. Moja oberża jest jedyną w obrębie dziesiątek mil. – Zarecytował słowa wypowiadane już setki razy do przeróżnych gości swej posiadłości.
    - Jeśli jest to najlepsze miejsce, to powiedz mi proszę, jakie jest ulubione danie magów. – Przybysz zadał podchwytliwe pytanie, bo każdy szanujący się barman, powinien znać na nie odpowiedź.
    - Niech pomyślę… Z pewnością, są to energiodajne ostrygi z pierwszych połowów rybackich, na terenie Morza Niebieskiego. – Strzelił, wystraszony pytaniem właściciel gospody.
    Przychodzień kiwnął głową na znak, że barman udzielił dobrej odpowiedzi i powiedział:
    - Dobra odpowiedź. Więc poproszę właśnie przysmak, jaki lubię magowie i czarnoksiężnicy.
    - Już się robi szanowny kliencie. A mogę jeszcze wiedzieć ile mości mag życzy sobie owych ostryg? –Zadał pytanie.
    Obcy zastanowił się chwilę i chwilę dłużej.
    - Poproszę sześć. – Odpowiedział w końcu.
    Arendarz ucieszony, że ma nowego spożywcę, poszedł tanecznym krokiem na zaplecze do swojej żony, by ją powiadomić o nowym zamówieniu. Wrócił po chwili, takim samym krokiem, jakim wychodził.
    - A ty, szanowny konsumencie, jesteś tutaj przejazdem czy na dłużej? – Zapytał śpiewnym słowem.
    Jego rozmówca namyślił się trochę, po czym odpowiedział:
    - Zdaje mi się, że zostanę w tych okolicach na dłużej.
    - Może chce pan przenocować w mojej karczmie? Mam pokoje w sam raz dla szanujących wygodę magików. – Zaproponował karczmarz.
    - Zastanowię się, gdy zjem. Na razie zostawmy sprawę noclegu, bo ja mało sypiam. – Postanowił przybyły.
    - To co, panie czarowniku robicie w nocy, że mało sypiacie. Poszukujecie źródeł energii? Mordujecie ludzi? Handlujecie na czarnym rynku? – Zażartował bufetowy.
    Interesant zaśmiał się, ale tak naprawdę ten śmiech był tylko zasłoną, bo na dwa pytania, które zadał szynkarz, odpowiedź brzmiała… Tak.
    - Humor macie niezły, ale na twoje pytania odpowiedź brzmi, nie. – Skłamał.
    Właściciel gospody potrafił wykrywać kłamstwa,
nawet u bardzo potężnych magów, ale tego jednego oszustwa nie dał rady wyśledzić. Widocznie ten konsument, nie był zwykłym magikiem, ale kimś o wiele potężniejszym…
    - Więc, co porabiasz w nocy mości panie? – Arendarz zadał to pytanie po raz drugi.
    Było to kłopotliwe pytanie, ale iluzjonista zachował kamienną twarz. Teraz barman stwierdził, że jego rozmówca wygląda na około trzydzieści lat.
    - Widzę, że interesuje cię mój wiek. Mam trzydzieści trzy lata, twoje myśli trafiły bardzo blisko. –Powiedział konsument, patrząc w szklankę z ciemno – czerwoną nalewką, którą karczmarz wcześniej mu podstawił. Powiedział to tylko po to by wymigać się od tamtego kłopotliwego pytania.
    Szynkarz przestraszył się.
    - Ty czytasz, każdą moją myśl?! – Krzyknął cicho i zarazem spytał.
    - No jasne, przecież prawie każdy, kto para się taką profesją, to potrafi. Jest to bardzo łatwe. –Odpowiedział rozmówca na głupie pytanie.
    Przez drzwi, prowadzące na zaplecze wyszła małżonka Beleriana, bo tak miał na imię właściciel gospody. Na tacce, którą trzymała w obu rękach, niosła niewielki talerzyk. Na naczyniu poukładane były ostrygi z pierwszego połowu rybaków w Morzu Niebieskim. Postawiła je przed czarodziejem.
    - Serdecznie dziękuję. – Powiedział z uśmiechem do niewiasty, która była już z tacką w drzwiach.
    - Proszę bardzo. – Odparła odwracając tylko głowę, po
czym wyszła.
    Czarownik zabrał się za jedzenie. Mięczaki szybko znikły w jego ustach i popił je winem. Przez chwilę zachował ciszę.
    - Mieliśmy porozmawiać na temat mojego noclegu.  – Powiedział niespodziewanie.
    - Ah, tak mieliśmy… mieliśmy. Więc chce pan zająć jakiś pokój? – Odparł barman wyciągnięty z zamyślenia.
    - Tak, jednak będzie mi potrzebny dziś, porządny sen. – Postanowił magik…
                                                        *
    Było ciemno.
    Welern jechał na swym karym koniu po wyboistej drodze. Wszędzie było dużo kałuż. Po jego prawej stronie rósł wąski, ale długi lasek, z którego od czasu do czasu, dobiegały dźwięki, szelestu liści. Ściółka była łamana przez kończyny saren, zająców, a nawet dzików, które uciekały na dźwięk, brzęku stali, bo cały zaprzęg był zrobiony z tego metalu. Aż go kusiło by udać się w pogoń za jakimś jeleniem, bo przy wielkim siodle miał przytroczony długi łuk.
    Przejechał jeszcze pięćdziesiąt metrów, śladem siedmiu zbirów, których wraz z Lentią i Ilirianem śledzili od dwóch dni. Ci bandyci obrabowali cztery banki i zabili dziewięciu ludzi w tych napadach. Byli oni aż za bardzo niebezpieczni, by tak po prostu zostawić tę sprawę.
    Welernowi obiecano zapłacić po dwadzieścia sześć sztuk złota od każdego rabusia. Z tym, że nie był teraz przy kasie, przyjął zlacenie niemal od razu, gdy mu o nim powiedziano, a po za tym domyślał się tego, że przywódcą
gangu jest człowiek, którego znał od kilku lat.
    Wyjechał na róg lasku. Zauważył najpierw dwóch, potem zaczęli się pokazywać następni. W końcu widział
sześciu zbirów. Od razu jego uwagę przykuł fakt, że nie widział tego bandyty, którego chciał najbardziej złapać. Stali na prostej, wolnej przestrzeni, jakieś sześćdziesiąt metrów od skraju gęstych krzaków, w które przemienił się lasek. Wszyscy byli odwróceni do niego plecami. Wiedział, że dałby radę zestrzelić z łuku ze dwóch, góra trzech, ale wolał nie ryzykować. Ich było za dużo i mógłby nie zdążyć wyciągnąć miecza.
    Przywiązał lejce konia do jednego z drzew. Była to brzoza, roślina nieróżniąca się niczym od innych, wykorzystał ją tylko dlatego, że była ukryta głębiej między resztą.
    Z mieczem na plecach położył się na skraju chaszczy, po czym zaczął czołgać się w stroną ogniska, które właśnie rozpalali rozbójnicy. Płomienie były małe ale i tak wystarczyły by ogrzać tych sześciu zbójców, którzy stali obok. Welern podczołgał się już na tyle by móc dosłyszeć rozmowy bandytów, rozmawiających bardzo głośno, śmiejących się oraz pijących chmielowe piwo. Jeśli się nie pomylił, między wszystkimi, była jedna kobieta. Nie widział jej dokładnie bo było bardzo ciemno, a ognisko dawało słabe światło.
Jeden z nich dorzucił chrustu i na chwilę można było zobaczyć dokładnie twarz kobiety, bo łowca potworów był teraz pewien, że jest to przedstawicielka płci pięknej. Nie była specjalnie ładna, miała nierówno przycięte włosy, nie zauważył dokładnie koloru oczu, bo był za
daleko od niej. Była niewysoka, może niższa od Welerna o jakieś pół stopy.
- Ile ukradliśmy dzisiaj, Herlay? – Spytał stary bandyta.
    Inny zbój, siedzący obok, zastanowił się, a potem odpowiedział z nutką chytrości w głosie.
    - Cztery niewielkie worki wypełnione po same brzegi brzęczącymi, srebrnymi monetami.
    Przez kilka minut, nikt się nie odzywał. W tej ciszy Welern doczołgał się, na około dziesięć metrów od ogniska. Nagle poczuł niepokój, bo zauważył, że coś było nie tak, jak powinno. Bandyci odwróceni byli do niego tyłem, tak jakby specjalnie nie chcieli go zauważyć. Teraz zobaczył w trawie, piętnaście metrów od niego, po prawej ręce, wygniecione ślady. Za sobą usłyszał cichy szelest, który szybko się zbliżał. Spojrzał w miejsce z, którego przed chwilą dobiegł dźwięk i nic tam nie było widać. Odwrócił się do ogniska. W tym momencie przestraszył się nie na żarty, bo wszyscy bandyci… Znikli. Dookoła niego zaczęły się szelesty.
    Poczuł, dolatującą do niego, ze wszystkich stron, woń siarki i alkoholu.
    Pochodnie. Przyszły mu na myśl przedmioty, które używano do oświetlanie dróg i korytarzy w przeróżnych lochach i podziemiach. Te narzędzia nazywano też ognistymi lampami, a żeby wykonać taką  jedną, starczało trochę siarki, łatwopalny płyn, kawałek bawełnianego materiału i odrobina wprawy.
    W ułamek później, naokoło niego wybuchły płomienie siedmiu niedużych pochodni. Oświetliły one koło o średnicy dwudziestu sześciu metrów. Teraz bandyci
zaczęli powili, spokojnie i płynnie podchodzić do niego.

Ostatnio edytowany przez welern (2011-04-27 00:21:25)

Offline

 

#2 2011-12-21 18:16:38

NewWriter

Nowy użytkownik

Zarejestrowany: 2011-12-20
Posty: 2
Punktów :   

Re: Polowanie na Czarnoksiężnika

Zajmiemy się najpierw prologiem.ok?


Podziemia miasta Trandin były ciemne i mokre.
Welern szedł równym, pewnym i zdecydowanym krokiem po matowych płytach podłogi. Jego skórzane buty doskonale tłumiły tupot. Przeszedł już trzydzieści kroków od stalowych drzwi, które były mocowane żelazem na twardych zawiasach, by porządnie broniły wejścia do lochów. Co jakieś pięć metrów, w suficie umieszczone były niewielkie otwory dające małą ilość światła.
Nagle, z niewielkiej, czarnej luki w ścianie, po jego lewej stronie, doszedł jakiś dźwięk, coś zapiszczało. Odruchowo uniósł ręce do rękojeści miecza, który nosił na plecach. Odczekał zwrócony bokiem do miejsca, z którego dobiegł pisk. W następnej chwili z otworu wyskoczył wielki szczur. Welern bez zastanowienia ciął mieczem prosto, krótko i oszczędnie...
Odwrócił się w stronę, gdzie gryzoń uderzył o ścianę. Na wielkiej płycie podłogi leżały dwie rozcięte połowy jego przeciwnika. Ruszył dalej bez namyślania się. (szczur, to przeciwnik?!)
Czym dalej szedł w głąb podziemia, tym bardziej nasilał się chłód. Minął następny zakręt korytarza, który był bardzo wąski i mogłoby się w nim zmieścić, co najwyżej dwóch rosłych mężczyzn, ustawionych ramię w ramię. Na końcu tego korytarza widać już było, wielkie drewniane drzwi. Jak można było wyczytać z mapy, znajdował się za nimi wielki loch, w którym powinien mieć swoje leże potwór. Welernowi kazano owego potwora zabić za pewną opłatą, by już więcej nie zagroził
mieszkańcom Trandin.
 

Resztę sprawdzę w piątek. Trochę dziwne, że tekst ma 8 miesięcy i jeszcze nikt się nim nie zajął...

Ostatnio edytowany przez NewWriter (2011-12-21 18:20:59)


hmm.. tytuł zabrany a scenariusz.. o życiu, nie tylko tym, które teraz trwa

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.plZwierzchnik.pl busy Passau najtansze-zaproszenia-slubne.eu